Maria Szkaradzińska,
Kuba Terakowski

Kozice i kozły

Ponadczasowość błękitu, majestat skał, przyroda i siły z nich płynące. Wspominkowa strona o Rusinowej Polanie skłoniła do refleksji. Tatry powracają w moje życie. Listy od Kuby Terakowskiego, który w swoich podrożach dotarł na wszystkie znane nam kontynenty, przyniosły rownież tekst, który jest reminiscencją Jego przeżyć... juz z 21-go wieku.

"Przyjechałem na Wantę w środę wieczorem. Nazajutrz miała odbyć się akcja liczenia kozic. Zostałem poproszony o wsparcie. Zgodziłem się chętnie.

Wstałem przed piątą. O szóstej byłem nad Morskim Okiem. O siódmej - nad Czarnym Stawem. Stamtąd, razem z Włodkiem skierowano mnie na Owczą Przełęcz. To niezwykłe miejsce, w grani pomiędzy szczytem Rysów, a Żabim Niżnim. Rezerwat ścisły, zamknięty nie tylko dla turystów ale także dla taterników. Pogoda była wymarzona. Nad głową słońce, błękit, obłoki, wiatr, a pod stopami trawa, kwiaty, mchy, porosty, skały. Z jednej strony przełęczy widać Czarny Staw i Morskie Oko, z drugiej - słowackiej - dwa Żabie Stawy. Znalazłem tam skałę - "moją" skałę. Usiadłem pod nią, oparłem się plecami o jej rozgrzaną ścianę i... zapomniałem o kozicach. Pochłonął mnie błękit. Porwał wiatr. Zamroczyło słońce. Zaczarował krajobraz. I pewnie siedziałbym tam do dzisiaj, gdyby nie Włodek, który przypomniał o naszej misji..."


Podczas lata w 2001 Kuba miał liczyć kozice.
Moje myśli powędrowały w poprzednie stulecie, do lat siedemdziesiątych i skały na Białczańskiej Przełęczy Wyżniej. Ćwierć wieku wcześniej, liczyłam kozły do tyłu fikane przez Marka, kilkadziesiąt metrów poniżej przełęczy. Z ulgą odetchnęłam, gdy skończyło sie na trzech. Marek był w stanie dojść do przełęczy i tam - też oparty o skałę - chyba medytował. Nie pamiętam, jak długo siedzieliśmy w milczeniu. Dzień był piękny, ale czekał nas powrót na Polanę. Widoki, wiatr, energia słońca i skały, wzbogaciły o nowe siły. Zeszliśmy nad Czarny Staw, potem do Morskiego Oka i przez Polanę pod Wołoszynem, późną nocą dotarliśmy do szałasu. Teraz mogę powtórzyć za Kubą -

"To był dobry dzień..."

>> Tu wtrącę w ten dyskurs Mańci z Kubą swoje trzy grosze. Do kozłów doszło w sierpniu'71, w trakcie wycieczki na Żabi Wyżni, którą poprowadziłem jako "doświadczony" taternik (byłem świeżo po kursie skałkowym, co prawda jeszcze bez Hali, ale zawsze coś). Szliśmy w czwórkę - Mańcia, Janek, Witalis i ja. Od Czarnego Stawu zboczyliśmy ze ścieżki w góre pod Mokrą Wantę, potem w stronę jednego ze skalnych zachodów pod Żabią Lalką, a stamtąd kominem w dół do żlebu z przełęczy. A że "doświadczonemu" taternikowi nie wypada iść jak rozumny człowiek dnem żlebu, więc lazłem ścianą Żabiego Mnicha. Kiedy już wyciąłem co miałem wyciąć, a dno stromo wznoszącego się żlebu miałem metr pod sobą, to sobie zeskoczyłem jak jedna z kozic, które miał w dalekiej przyszłości liczyć Kuba. Kamień, na którym wylądowałem gibnął się nieco i dalej już była sekwencja: plecy - salto - plecy - salto - plecy - salto - kolana. Pamiętam w trakcie fikania refleksję, że to tak prosto i tak głupio...
Kiedy, rozcapierzony na dnie źlebu jak zdeptana żaba, zacząłem robić remanent kości, wyszło, że wszytkie są całe, tylko niektóre jakby prześwitują. Pozbierałem co tam miałem (podobno oniemiałej powyżej z zachwytu trójce triumfalnie zaprezentowałem ogórek, który mi wypadł z plecaka), pokonałem te swoje 30 m, które mnie od nich dzieliły i razem doszliśmy na przełęcz.
Z herbatki były nici, bo spłyneła mi po plecach. Siedząc oparty o skałę patrzyłem na swoje ręce. Niby byłem spokojny, coś tam gadałem, a dłonie trzęsły mi się jak zimne nóżki w galarecie. Nie chciałem nimi trząść, a one dalej się trzęsły, jakby żyły własnym życiem, a mnie miały za nic. Po pożarciu ogórka, odtrąbiłem odwrót - Żabi był blisko ze swoim widokiem na Galerię Gankową i kusił, ale uznałem, że limit głupoty i szczęścia tego dnia został wyczerpany...
<<

Wracamy do listu Kuby.

"Łącznie, w rejonie Morskiego Oka zauważono dziesięć kozic, w tym aż cztery tegoroczne koźlęta. To cieszy - świadczy bowiem o odmładzaniu populacji.

Zszedłem nad Morskie Oko wciąż jeszcze odurzony atmosferą Owczej Przełęczy, zupełnie bezbronny wobec kłębiącego się tam tłumu. Schroniłem się na piętrze schroniska. Wypiłem herbatę, wzmocniłem czymś słodkim. I stawiłem czoła ciżbie, z trudem opierając się pokusie zejścia na Wantę i odpoczęcia w zaciszu naszej bazy. Późnym popołudniem wróciłem do schroniska na następną herbatę. Poszedłem do kuchni po wrzątek, który - tradycyjnie - serwuję tam sam sobie, aby nie fatygować obsługi. A w kuchni czekała na mnie niespodzianka. Dostałem olbrzymią (!) porcję "zepsutej" szarlotki, czyli pokruszonych kawałków, których nie można sprzedać gościom. Usiadłem z herbatą i szarlotką na ławce nad Morskim Okiem. Było tam już dużo spokojniej. Wypiłem. Zjadłem. I postanowiłem nadmiar kalorii przyswojonych wraz z szarlotką, "spalić" na trasie wieczornego patrolu ścieżką dookoła Morskiego Oka. Aliści obok usiadła dziewczyna, która czekała na znajomych i zagadałem się. Gdy poszła, uznałem, że czas już wracać na Wantę. I wtedy na placu przed schroniskiem zobaczyłem księdza Józefa. To z nim byłem w zeszłym roku we Włoszech. Moja radość ze spotkania niemal nie miała granic. Zrozumiałem dlaczego "coś" nie pozwoliło mi ani wcześniej zejść na Wantę, ani pójść wokół Morskiego Oka. Niestety, pożegnaliśmy się po zbyt krótkiej chwili rozmowy, bo Józef spieszył się z podopiecznymi do Zakopanego. Poszedłem do schroniska aby oddać talerz po szarlotce i "poprawić makijaż". Miałem wszak nadzieję, że szybko uda mi się dogonić grupę. Nie doceniłem księdza Józefa. A przecież powinienem był pamiętać jak "biegał" po Rzymie. Zdesperowany zatrzymałem samochód jadący w dół. Powiedziałem kierowcy, że muszę dogonić turystę. Na Włosienicy zauważyłem "uciekinierów" - dalej schodziliśmy razem. Tuż przed Wantą, gdzie mieliśmy pożegnać się, ktoś zgłosił, że jedna z podopiecznych Józefa ma udar słoneczny - zawroty głowy i mdłości. Dziewczyna rzeczywiście wyglądała blado. I znowu w sukurs przyszedł mi samochód. Zatrzymałem auto, wysłałem chorą na dół, umówiłem się z Józefem w Lanckoronie i pożegnałem go, bo akurat mijaliśmy Wantę.

To był dobry dzień.

Następne dni też były udane. W piątek na Wiktorówkach, po raz pierwszy w życiu, samotnie uczestniczyłem w mszy świętej. W słoneczny sobotni wieczór okrążyłem Morskie Oko i nie spotkałem po drodze nikogo. Natomiast w niedzielę rano, na drodze do Morskiego Oka, spotkałem niedźwiedzia. A około południa, broniłem śmigłowiec na lądowisku nad Morskim Okiem, przed gawiedzią, usiłującą wejść pod wirnik."

Maria Szkaradzińska,
Kuba Terakowski