Od Betlejem do Wiktorówek

   Zapadał grudniowy mrok. Z rozklekotanego autobusu dosyć rzadko i opieszale kursującego między dworcem PKS - Zakopane a Łysą Polana, wysypuje się spora grupa turystów i górali. Ściśnięci jak śledzie w przysłowiowej beczce, z ulgą rozprostowują się po wyjściu na szosę i wdychają czyste, mroźne powietrze. "Taterniki" i "Zawraty" depczą biel ponowy. Na skarpie przydrożnej rośnie sterta plecaków i przeróżnych toreb.

Uważajcie na mój niebieski plecaki bo pognieciecie mi ciasno! - woła Irenka.
-O! Jest pani Niusia - raduje się szczerze Marek i przysuwa się do drobnej postaci w granatowej bluzie, elegancko wyprasowanych spodniach, i maleńkich "Zuchach", kupionych w sklepie z dziecięcym obuwiem. Pierwsze powitania, wybuchy śmiechu, strzępki opowieści. Każdy, garnie się, aby uścisnąć dłoń jednej z najdawniejszych rezydentek, spędzającej od niepamiętnych lat urlopy na Rusinowej.
Nie zauważyliśmy Pani w PKS-ie - tłumaczy się Ela. Wiadomo przecież, że w tłoku i ciemności trudno odszukać i rozpoznać znajomych.
- Babko, wysiadajcie żywo! - krzyczy ktoś z gromady. Stara kobiecina, opatulona w wełnianą chustkę, siłą wyrwana z mesy podróżnych, zostaje przeniesiona na rękach przez zasypany śniegiem rów. Jakoś długo trzyma za szyję dźwigającego ją Sławka, jakby w tym objęciu czuła się szczególnie bezpieczna. Lekko zsuwa się na ziemię i ogląda co chwila przyniesiony ze sobą. dobytek - mały plecaczek wypełniony osobistymi skarbami, bornię z mlekiem i węzełek grulek, wybranych z piwnicy przed wędrówką na to kilkudniowe zimowisko w niegdyś własnym szałasie, odkupionym przez Park Narodowy. /Babka do końca nie przyjęła pieniędzy za szałas wpłaconych przez TPN. /H.R./ Tuż za Babką tłoczy się kilkoro jej wnucząt i Władek - "synecek mój jedyny", jak o nim czasem mówi. I wtedy na jej pooranej czasem i trudami długiego życia twarzy pojawia się uśmiech. Przydługie powitanie całej gromady dobiega końca. Adam porwał już babciny tobołek, ktoś unosi w las Porońca bornię i grule.

Sznur postaci w miarę pokonywania stromego wąwozu wydłuża się, znacząc latarkami początek i koniec pochodu. W ciemności trudno rozróżnić opatulone twarze, tylko sylwetki idących odcinają się od tła starych smreków. Wychodzimy na zawiany wiatrołom i zanurzamy się w młodnik smrekowy. Gwar stopniowo milknie, ustępując miejsca ciszy przerywanej jedynie skrzypieniem turystycznych butów. W sennym lesie można odtwarzać w sobie wspomnienie lata, te wszystkie poprzednie wędrówki na Polanę, "zbieganie" do PKS-u, ludzi, zdarzenia, przeżycia. Większość śpiących pod ciężarem plecaków to młodzież - uczniowie, studenci. Ale jest trochę wiary w sile wieku i tych co latami sięgnęli złotej jesieni życia. Idą razem. Przyjaciele z tatrzańskich szlaków, którzy wyrwali się z kamiennych miast, aby w tym pustkowiu spędzić wspólnie kilka dni, a czasem zaledwie kilkanaście godzin świątecznego misterium Narodzenia Bożego Dzieciątka.

Idę z nimi. Idę wśród nich...
- Jacku! Co słychać, jęk się czujesz? - pyta Regina z Poznania. I nie czekając na odpowiedź zastanowię się głośno, czy na Rusince są już "Wcześniaki" z Łodzi, "Arcyupiory" i Ewa "Kudłata"? Jakaś postać w kapturze wraca w rozmowie do autobusowego tłoku, analizując przyczyny rzadkich kursów PKS-u.
- Gdzie ci wszyscy jechali, ciekawe? - mruczy ktoś niemal do siebie.
- Pewnie do Morskiego, a może idą na Słowację - słychać odpowiedź.

Przed moimi oczami przesuwają się dawne obrazy wędrówki z Łysej Polany do schroniska na morenie pod Mięguszami. Ileż to razy tak szedłem. Ile lat tam właśnie spędzałem Boże Narodzenie i noc sylwestrową, zanim nie związałem się z ta dziwna Polaną za Gołym Wierchem, starymi szałasami i tymi ludźmi. Tak różnymi, a jednocześnie podobnymi w miłowaniu tatrzańskich szlaków i bezdroży.

Przyjaźń, to najpiękniejsze z uczuć dane człowiekowi, w tym zakątku Ziemi nabrała barw wiary i autentyzmu, weryfikowała się w działaniu. Oni wszyscy, idący obok mnie, ci już czekający w szałasach i tamci, którzy dotrą na Polanę innymi drogami, szukali ludzkiego uczucia, zrozumienia, ciepła, podanej ręki i może tu je znajdowali. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli człowiek jest zdolny obdarzać przyjaźnią innych, to nigdy nie będzie opuszczony. Kojarzy się z tą myślą słowa nieżyjącego już "Gazdy" z Wiktorówek - Ojca Pawła Kielara, wypowiedziane do nas podczas mszy św.: "Módlcie się, bracia i siostry", aby nikt z nas nie był samotny". Jak często w późniejszych latach powtarzałem te myśli w kaplicy i nie tylko tam. Dlaczego teraz idziemy wszyscy razem? Może właśnie boimy się samotności, uciekamy przed innymi ludźmi - złymi i nierozumiejącymi nas? Kozę pod gontowym dachem szałasu dokonaliśmy świadomego wyboru drogi? Odkryliśmy to, co w człowieku lepsze, a dotychczas nie dostrzegane? Boże mój! Boże! Jakże ten czas upływa nieubłaganie. Polano mojej młodości... Wiktorówki... Złoty Potoku...! Wracam do was myślami. Wspominam wszystkie rozmowy przy watrze i w dominikańskiej kuchence. Zwierzenia przekazywane z potrzeby serca tobie i mnie. Wysłoneczniona drzewem kapliczko... Sanatorium własnej jaźni, czasem zbrukanej w tłumie, niedostrzeganej przez innych w zawrotnym tempie cywilizacji, tu odradzającej się na nowo. A jakże często budzonej, odkrywanej, kształtującej się dopiero od podstaw. Uświadamianej przy ogniu palącej się watry, przy niedopitym kubku herbaty. Stąd chyba te powroty, bo trudno jakoś inaczej wyrazić potrzebę spotkać na Rusinowej.

Na Gołym Wierchu zatrzymujemy się i pod "Zbójnickim Krzyżem" zapalamy świeczki. To już powszechnie znana tradycja. U stóp krzyża ofiarujemy "symbol życia" swoim najbliższym. Jako podziękowanie. Prośbę. Albo po prostu, jeszcze tylko tak sobie. "Królowi Ciszy" - jak to wyrzeźbiono na drewnianej tabliczce turystycznym scyzorykiem. Przymocowana jest do okorowanego pnia z wysoko umieszczoną poprzeczką. Kiedyś ten krzyż postawili ludzie z Polany, aby w tym staroborze dawał świadectwo Prawdzie Cierpienia w jej niezgłębionej ludzkim umysłem Tajemnicy Umiłowania - ponad życie.

- Ciekawy jestem, czy po nas ktoś tu jeszcze będzie przychodził i palił świece? - mówię cicho do Danki.
- Och! Żeby to pan wiedział, ile tu ludzi stawia świeczki -wzdycha "Ciocia Józia", od dawna przyjeżdżająca na Rusinową Polanę. Wiem to dobrze, moje pytanie nie miało właściwie sensu. I nagle, gdy tak wpatrujemy się w migotanie płomieni, rozlega się podchwycony przez większość obecnych śpiew:

   Dzień zakończył się już,
   Idzie wieczór i zmrok,
   To dla Ciebie ten dzień,
   Praca myśli i rąk.
        Zostań, zostań wśród nas...

Tak! Na Gołym Wierchu będą paliły się świeczki. Jutro i później. I znów skrzypią buty. Idziemy dalej. Już blisko do celu. Las kończy się jaśniejszą poświatą szerokiej płaśni otulonej śniegiem. Przed nami Rusinowa Polana... Na niebie, niemal tuż nad naszymi głowami migoczą gwiazdy. Jakoś tak blisko stąd do nieba, chmur, nieogarniętej przestrzeni wszechświata. Jak dobrze, że gdzieś w dole pozostał gwar miast, burczenie samochodów, kurz szarych ulic. Za chwilę usiądziemy przy herbacie, którą przygotują nam ci, co dotarli wcześniej. Im przynieśli herbatę Ojcowie z kaplicy. My przyjmiemy tak następnych przybyszów.

- Witajcie, kochani! - słychać wołanie z progu "Krywania".
- Uff! Witajcie! Cześć! - odpowiadamy. Plecaki i torby wędrują do izby. Siadamy przed szałasem na ławie i oparci o stare płazy wydychamy zmęczenie.

No! Nareszcie w domu! Czuję już zapach płynu w kubku postawionym przede mną. Zamykam oczy i opieram głowę o chłodną belkę. Ciężko się szło, chociaż prawie cały czas po płaskim terenie. Jeszcze nie zdążyłem przyzwyczaić się do górskiego powietrza i wypchanego plecaka.

Babka już gospodarzy po swojemu przy kuchni, kogoś wysyła z wiadrami po wodę do potoku, pogania Ewkę, aby przyniosła "sajty", bo w piecu w gaśnie. Inne dziewczyny wyciągają z plecaków żywność i układają stosy przeróżnych smakołyków na stole. Skromniejsze zapasy wydobywają koledzy. W olbrzymim saganie burzy się wrzątek. Obok garnek ze składanym bigosem i kompot z suszonych owoców. Irka dosypuje do naczynia borówki, zbierane w okolicznych lasach podczas letnich wakacji. Jakże można byłoby pić wigilijny kompot bez tego tradycyjnego dodatku. Rosną stosy kanapek, makowca, serników i innych świątecznych specjałów.

- Bigos zostawimy na jutro, a kiełbasę wynieście do sieni -dyryguje Ciocia Józia - będzie na kanapki.
Ustalamy listę potraw na wigilijną wieczerzę, którą rozpoczniemy o 21.oo - jak zwykle, gdy wszyscy już dotrą na Polanę. Znalazły się śledzie w oliwie, pierogi z grzybami, kapusta, a nawet rydze w occie - przywiezione przez Reginę.
- Jak ona zachowała te grzyby do świąt - myślę sobie, nieomal na jawie widząc dziewczynę penetrującą stoki Gęsiej Szyi w sierpniowe poranki.
Babka kręci się niespokojnie, szuka "koronki z panajezusowego drzewa", którą jej kiedyś przywiózł Ojciec Mateusz prosto z Rzymu, zbiera się i zaczyna popędzać całą gromadę.
- Bierciez sie do kaplicy, przecie nie będziecie tu siedzieć do rania - woła z progu, Powoli przed szałasem zbiera się cała gromada. Niesiemy wiadra, talerze z potrawami, kociołek z kompotem, sterty ciasta wigilijnego i co tam kto jeszcze przywlókł do szałasu. Od Złotego Potoku już tylko kawałek zjazdu w dół. Szlak wyślizgany, bo bierze wyraźny mróz, a już sporo wiary schodziło tędy wcześniej. Jakoś bez przygód docieramy na niewielki plac przed kaplicą. Ojciec Leonard szerokim gestem zaprasza do kuchni, wita przybyłych, śmieje się głośno i tak po swojemu raduje z przybycia tylu głodomorów. Świątecznie prezentuje się w białym habicie. Ten codzienny, ciemniejszy, wisi dzisiaj na wieszaku koło drzwi. Roboczemu strojowi zakonnemu należy się wypoczynek.

W kuchni żar bucha z pieca, drgają płomienie świec rozstawionych na stołach, białe obrusy kontrastują z kolorytem kilkudziesięciu fajansowych kubeczków. Na środku, na zwitku siana leży biały opłatek. Przybyli dokładają następne. Każdy przywiózł, go z rodzinnej miejscowości. Babka ustawia obok opłatków miseczkę z miodem. Będziemy dzielili się nimi po góralsku. Aby w następnym roku panował dostatek, opłatki macza się w miodzie. Na stoły wędrują potrawy wigilijne. Pani Niusia czuwa, czy przypadkiem ktoś nie przemycił czegoś niezgodnego z przepisami postnej tradycji. Ojciec Leonard szepce jakieś tajemnicze polecenie jednemu z kleryków i okrzyki podziwu witamy półmiski karpia w galarecie. No, teraz już chyba niczego nie brakuje do wigilijnej wieczerzy. Po krótkim pacierzu składamy sobie życzenia i zasiadamy przy stołach. Na wąskim parapecie okiennym niewielka choinka podkreśla uroczysty nastrój. Znalazły sięgną niej maleńkie świeczki. Przy każdym kubeczku gałązka jedliczki - "podłaźniczka". Po kolacji wchodzi święty Mikołaj i rozdaje wszystkim upominki. Babka nie może nadziwić się, "jak tyz to tyn Świnty wloz z telim workiem". Wnuczki wpatrują się w twarz Mikołaja i nagle ktoś rozpoznaje w staruszku jedna z naszych koleżanek. Śmiech, gwar, wszyscy oglądają małe kalendarzyki z okolicznościowa dedykacja. Dla każdego inna, wylosowana przecież, a tak pasującą do osoby. Czytamy głośno "nieuczesane myśli", które wymyśliła "Warszawa Centralna". Ale worek z upominkami jeszcze prawie pełny. I znów drobne prezenty. Kilka orzechów, cukierki, piernikowe serca, broszki z kosodrzewinowych szyszek, żołędziowe świeczniki i ludki, a nawet lizaki z naklejonymi buziakami i mnóstwem innych pomysłów. Nikt nie został pominięty, o wszystkich pamiętał dobry Święty Mikołaj. Oglądamy wigilijne dary. Dzielimy się uwagami o artystycznym wykonaniu drobiazgów. Jak łatwo, jak miło jest budzić radość w ludzkich sercach.

Pora na kolędy. Więc kolejno: "Wśród nocnej ciszy", "Bóg się rodzi", "Lulajże Jezuniu". Gitara i flet towarzysze chórowi. A na zakończenie kolędowego programu góralska melodia "Hej! Maluśki, Maluśki". Gdy kończymy ostatnia zwrotkę, ktoś zaczyna dalsze:

   Kiebyś przyseł tu do nos, byłbyś sobie panem,
   cemuś sie nie narodził nom ty w Zakopanem?
   Wzieni by Cie do izby dobrzy ludzie sami,
   a Ty byś nom gazdował między góralami.

To również upominek wigilijny, nowe zwrotki kolędy. Wszyscy powtarzają je sobie, utrwalają tekst w pamięci. Pozostało, jeszcze trochę czasu na "Bandę", "Javorinę", podhalańskie przyśpiewki i występy solowe. Leonard wymknął się z kuchni, a za nim kilku kleryków. Po chwili zapraszają na górę, do kaplicy. Zbliża się północ. Zaczyna się uroczysta pasterka. Ze śpiewem, ze wspólnym ofiarowaniem. Wspominamy tych, którzy już nigdy nie zasiądą z nami do wigilii: Dziadka Kobylarczyka, gajowego Antoniego Sitarza, leśniczego z Zazadniej - Andrzeja, ciocię Wandę - pianistkę z Warszawy, Majkę. Przywołujemy imiona tych, co nie mogli w dzisiejszym dniu spotkać się na Polanie. Babka modli się głośno: "...za syićkie ptoski i wywiórki we ślebodzie zyjące", "za dusycki w cyścu cierpiące i znikąd ratunku nie mające", "za tego kleryka, coby mu chory cłonek wyzdrowiał" /biedak złamał rękę podczas jazdy na nartach/, "za Paniom Niusie, coby nom jesce choć trochę pozyła", "coby mi jaszczomb kurcontek nie broł", "za moik somsiadów z lewa i z prawa, zeby tyz ta Matka Boza o nik nie zabacyła", "za Ojca Leonarda, nasego gazdę", "za leśnickiego", "za pana Jacka, zeby tyz tak do klaśtoru stompił... ino po mojej śmierzci", dodaje po chwili. Przekazujemy sobie znak pokoju, i przyjaźni tworząc szeroki krąg. Twarze skupione, poważne. Dla Niego nie było miejsca w gospodzie - myślę sobie w tej chwili. Szkoda, że Chrystus nie narodził się na Wiktorówkach. Nie było tak gościnne betlejemskie społeczeństwo... A dzisiaj? Czy nie jest podobnie?

Wspólna Komunia i już błogosławieństwo. Wychodzimy przed próg kaplicy. Są tu górale z Małego Cichego, Murzasichla, Bukowiny i innych wiosek. Zapalone pochodnie wydobywają z mroku ściany kaplicy i ośnieżone drzewa. "Mnóstwo zimnych ogni". I znów życzenia dla spóźnionych, bo jeszcze kilka osób dotarło na Wiktorówki.

Wracamy m Polanę do szałasu. Ogień podtrzymywała cały czas jakaś życzliwa, ale nieuczesana duszo. Towarzyszy nam sztab dominikański. Teraz my będziemy gościć ich u siebie, u Babki. I do rana płyną piosenki, kolędy, wiersze. Ktoś napisał okolicznościowy tekst:

   Na smrekach śnieg blask słońcu kradł,
   weselił się w jego promieniach.
   Zgasił go zmierzch... Przed nami noc...
   Wskrzesza dziś cud Narodzenia.
   Hej! Kolęda, kolęda!

Zasłuchani, wzruszeni przyjmujemy każda kolejna zwrotkę tej domorosłej poezji. Nie dostrzegamy usterek, które wytknęliby nam specjaliści od literatury. To jest nasz wiersz... Z Rusinowej!

Wypijając morze herbaty, zajadając się na przemian ciastem, bigosem, sernikiem i kiełbasą, dyskutujemy o wielu błahych i ważnych sprawach. Od polityki przez kunszt taternicki do problemów wiary. Jak to właściwie było ze stworzeniem świata? A Jonasz w brzuchu wieloryba? Co na to biologowie? Jakiś przyszły filozof dowodzi, że niewierzący to ludzie też wierzący, tylko oni wierzą w materię.

Budzi się brzask. Gałąź jedliny zatknięta w oknie szałasu wyraźnie zielenieje. Gasimy lampę naftową. Nadeszły święta. Niektórzy zbierają swoje rzeczy i odchodzą. Inni będą tu jeszcze pewien czas gospodarzami, przy jechali na dłuższy pobyt. Pozostaje też Babka. Ostatnia chwila przed szałasem. Żegnamy się zawsze w takiej chwili śpiewaną piosenką:

   Syićka wom zycyli to i owo,
   A my wom zycymy, bywajcie zdrowo!
   Syićke, wom zycyli mało wiele,
   A my wom zycymy, wie się nom tu wróćciez,
   Przyjaciele!

Odchodzi Ojciec Leonard i jego współbracia. Czeka ich trudny dzień na Wiktorówkach. W Boże Narodzenie przyjdą na sumę górale i pewnie sporo turystów. Zawsze przychodzą, coraz liczniej. My też później wpadniemy do kaplicy. Pomożemy w nalewaniu herbaty i myciu kubków. Zwyczaj częstowania gości w kaplicy wprowadził jeszcze Ojciec Paweł.

Teraz trzeba zdrzemnąć się trochę. Otulając się śpiworem myślę o Dzieciątku, Bożym Narodzeniu, które jest świętem pojednania i rodzinnej radości. Dobrze się jednak stało, że Chrystus narodził się w Betlejem. Stamtąd Jego nauka poszła w świat. Dotarła do nas, Bogu dzięki i za to, że przytulił Rusinową Polanę do pobliskich Wiktorówek. Że tam króluje Tatrom lipowa figurka Matki Bożej. Można w tym wszystkim odnaleźć iskrę nadprzyrodzonej mądrości. A czy jest tylko dziełem przypadku, że my wszyscy tam się spotkaliśmy? Tu, gdzie w noc wigilijną dla każdego znalazło się miejsce w zawsze dla wszystkich otwartej gospodzie?

Jacek Frejlak
"W drodze", nr 12/1984

©1999-2000 Jacek Kowner